Ciotka z klasą – wizyta na wsi
Wiadomość o tym, że na cały tydzień przyjedzie do nas siostra męża, Helenka z Warszawy, najbardziej ucieszyła moją nastoletnią córkę. Mieszkaliśmy na wsi od lat, a Kaja od małego otoczona była klimatem hodowli zwierząt, krowami, kozami i królikami, więc coraz bardziej łaknęła „powiewu cywilizacji”. Helenka, jej ciocia, co kilka lat robiła objazd po bliższej i dalszej rodzinie, w ramach odbudowywania zaniedbanych relacji i w tym roku padło na nas. Przyznam, że nie przepadałam za siostrą męża, bo była dość specyficzna, ale co mogłam zrobić? Siostra to siostra.
Wizyta na wsi – pierwsze wrażenie
– Och, nadal nie macie chodniczka? – powiedziała, gdy tylko wysunęła nogę z samochodu męża i zobaczyła, że musi stanąć butem na trawie. – Nie poślizgnę się?
– To trawnik, przeżyjesz – odpowiedziałam. – Witaj Helenko.
– Cześć ciociu! – córka przywitała ją radośnie i od razu skomplementowała obcisłe spodnie, modne buty na wyższym obcasie i kurteczkę jakby rodem wyjętą z rockowego koncertu. – Ależ ciocia wspaniale wygląda! Fantastyczne buty!
– Witaj słonko, jak ty wyrosłaś!
Kaja od razu rzuciła się jej w ramiona. Helenka była u nas ostatni raz dobrych osiem lat temu, więc rzeczywiście zmianę w wieku córki widziało się gołym okiem.
– Jakie tu macie cudowne powietrze – rzuciła siostra męża i mocno wciągnęła je w płuca, a zaraz potem zakaszlała. – Ojej, krowy dalej chyba hodujecie, prawda?
– Tak Helenko – odparłam, czując w tym aluzję do zapachu. – Krowy, kozy, króliki. Wioska pełną parą.
Staszek, mój mąż, dostrzegł chyba odrobinę sarkazmu w moim głosie, bo od razu wziął swoją wielkomiejską siostrę na bok. Razem z Kają postanowili oprowadzić ją po „włościach” i pokazać zmiany, a ja w tym czasie wniosłam jej walizki do domu. Na ten tydzień wzięła ze sobą aż cztery, zupełnie nie wiem po co, jakby czegoś jej mogło u nas zabraknąć. Może i mieszkaliśmy na wsi i standardy były inne, ale bez przesady.
Kiedy Staszek z córką oprowadzali gościa po obejściu, ja zabrałam się za obiad. Zdecydowanie wolałam przygotować jedzenie, niż chodzić z nimi i wysłuchiwać drobnych uszczypliwości pani z miasta. Może ona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że czasami jej uwagi są niezręczne, a może to ja je tak odbierałam. Do schabowych, ziemniaczków i mizerii planowaliśmy zasiąść punkt o czternastej. Ja z Kają rozkładałam talerze na stół, a Helenka rozmawiała z bratem.
Miłe złego początki
– Kaju, słonko, a weź proszę zawiń widelec i nóż w ręczniki jednorazowe, zanim położysz na stole – odezwała się, gdy córka rozkładała sztućce.
– Że jak? – zdziwiło się moje dziecko.
– Daj jeden płatek ręcznika papierowego, to ci pokażę – odpowiedziała jej ciocia.
Po chwili złożyła widelec i nóż razem, owijając je białym papierem i tak położyła na stole.
– Czyż nie wyglądają elegancko? – spytała.
Miałam ochotę parsknąć, ale córce chyba się ten pomysł spodobał, więc nie skomentowałam. Za chwilę Kaja pozawijała resztę sztućców w ten sposób i z uśmiechem patrzyła na swoje dzieło.
– Ładnie mamuś, prawda? – Spojrzała na mnie.
– Mhm, ślicznie, ale niepraktycznie. – odparłam zgodnie z prawdą.
– Wiesz Basiu, nie wszystko musi być zaraz praktyczne – wtrąciła Helenka. – W sztuce jedzenia połowę sukcesu stanowi jego piękne podanie.
– W czym, w czym? – zaciekawił się Staszek.
– W sztuce jedzenia. – powtórzyła. – Jemy oczami, więc miło jest przed rozpoczęciem posiłku zobaczyć, że wszystko tak pięknie wygląda.
– A skąd ty takich manier nabrałaś? – Mąż wzruszył ramionami. – Nie pamiętam, żebyś wcześniej jadała tak… wytwornie.
– No widzisz Staszku, bo nikt mnie tego nauczył. Dopiero miasto.
– A… – mruknął.
– O zobacz Basiu, a teraz nakładasz nam ziemniaki od razu na talerze – Helenka zwróciła się do mnie. – A nie lepiej byłoby na półmisek, tak żeby każdy sobie nałożył sam? – spytała. – To cała procedura, zachwycanie się posiłkiem, magia.
– Ja muszę zaraz kozy przegonić na drugie pole – wtrącił Staszek. – A głodny jestem.
– Trzy minutki cię chyba nie zbawią? – Helenka spojrzała na niego z góry.
– To ja ci już nakładam kochanie – powiedziałam i podsunęłam mężowi pod nos talerz.
Było na nim już wszystko, od ziemniaczków, przez schab po mizerię.
– I to ja rozumiem. – Uśmiechnął się i wbił widelec w mięso. – Dziękuje kochanie.
Helenka pacnęła brata po ręce.
– Ejże, no coś ty? – zawołała. – Nie poczekasz aż wszyscy siądą do jedzenia?
– Siostra, ja jestem głodny i mam robotę – odpowiedział, gryząc schabowego. – Nie mam czasu na twoje magiczne pomysły.
– Och! – jęknęła zawiedziona.
– A ja chętnie zjem tak jak ciocia mówi – wtrąciła Kaja.
Podeszła do szafki i wyjęła z niej półmisek, a później nałożyła na niego porcję ziemniaków. Wzięła drugi, układając kotlety i trzeci, na mizerię. Ja nałożyłam sobie tak, jak Staszkowi, wcale nie miałam ochoty bawić się w to całe ucztowanie jedzenia, sztukę, czy jak ona to sobie nazywała.
Oczekiwania i rzeczywistość
Po posiłku mąż poszedł do kóz, a ja zaproponowałam Helence, żeby wybrała się ze mną do pszczelarni. Od jakiegoś czasu wyrabialiśmy miody i duża część tego zajęcia była moja. Siostra męża nie wykazała jednak entuzjazmu, ale za to powiedziała, że chętnie przygotowałaby kolację. Miała pomysł na coś rewelacyjnego i jak twierdziła, wszystko zrobi sama, bo przywiozła składniki z Warszawy.
– Kaju to pomożesz cioci? – zwróciłam się do córki.
– Oczywiście.
– To ty sobie pracuj Basiu, a my się tu wszystkim zajmiemy. – Ucieszyła się Helenka. – Najpierw wrzucimy naczynia do zmywarki, a potem do dzieła!
– Do czego te naczynia chcesz wrzucić? – prychnęłam.
– Do zmywarki? – zdziwiła się, że zapytałam.
– Nie mamy – Uśmiechnęłam się promiennie. – Kaja ci pokaże, gdzie się zmywa.
Zwiałam do pszczelarni zanim Helenka zdążyła coś odpowiedzieć. Boże, ona naprawdę myślała, że my tutaj jak w wielkim mieście, a było zupełnie inaczej. Mieliśmy inne zajęcia i inne priorytety. Sztuka jedzenia, widelce zawijane w ręczniczki i zmywarka. Phi! Kto by miał czas na takie rzeczy?
Kilka godzin później wróciłam do domu i już od progu uderzył mnie przepiękny zapach. Nie miałam pojęcia, co one gotują, ale zapach sprawił, że kiszki zagrały mi marsza. Chwilę po mnie wszedł Staszek i jego mina była identyczna. Stół już był zastawiony – Helenka wynalazła w szafkach starą porcelanę po babci i zdaje się, że do zaserwowania swojej kolacji planowała użyć wszystkich jej elementów. No bardzo byłam ciekawa, do której godziny będzie to potem zmywać. Finalnie kolacja okazała się rzeczywiście rewelacyjna i nie mogę nic powiedzieć, podana wykwintnie aż strach. Gdybym miała więcej czasu to może i od wielkiej rocznicy też bym coś takiego przygotowała, ale przy naszym trybie życia codzienne jedzenie w ten sposób nie było możliwe. Za dużo zachodu, czasu, sprzątania.
Do końca pobytu Helenki mieliśmy z nią „przeboje”. Ostatnie lata w mieście sprawiły, że zapomniała już, jak to jest żyć inaczej i trochę za bardzo liczyła na to, że wskutek jej działań „ucywilizujemy się” i zaczniemy jeść, sprzątać czy żyć jak ona. Nasza praca dawała mniej możliwości do takich ekscesów, do jakich ona była już przyzwyczajona. Poza nerwami i prztyczkami, którymi próbowała nam wpoić wizję swojego świata, jedynym plusem tej wizyty było zaproszenie naszej córki na tydzień do miasta. Kaja aż się do tego paliła, a my ze Staszkiem… cóż, byliśmy zachwyceni tym, że zostaniemy w domu sami. Od lat nam się to nie udawało więc, gdy obie wyjechały, postanowiłam zaszaleć i przygotowałam Staszkowi bardzo elegancką kolację. Śmiałam się do łez, zawijając sztućce w ręczniczki i oznajmiając mężowi, żeby się napatrzył, bo to ostatni raz!
Historia nadesłana przez czytelniczkę