Sąsiadka z uciążliwymi kotami – co robić?

– Co to za dziwny zapach? – spytałam męża, który właśnie siedział w fotelu, czytając gazetę. – Też to czujesz?

Krzysztof pociągnął nosem i wzruszył ramionami.

– Mam wrażenie, że jakaś stęchlizna, a już na klatce schodowej to w ogóle dzisiaj bardzo śmierdziało.

– E, wydaje ci się – odparł. – Może któryś z sąsiadów coś mało smacznego gotuje i poszło wentylacją.

Dziwny zapach – pierwszy sygnał na klatce

– Ale aż tak? Nie… – Pokręciłam głową. – Niemożliwe.

Otworzyłam okno, licząc że przewietrzę ten nieprzyjemny zapach i wróciłam do swoich zajęć. W ostatnich dniach to „coś” w powietrzu drażniło mnie coraz bardziej, ale kompletnie nie potrafiłam zlokalizować źródła.

Następnego dnia, kiedy akurat wchodziłam po schodach z zakupami, otworzyły się drzwi sąsiadki mieszkającej piętro pod nami. Smród, jaki wtedy rozniósł się po klatce schodowej, był niesamowity. Nogi się pode mną ugięły. Pani Zaborowska, myślę że na oko ponad siedemdziesięcioletnia, wyszła ze swojego mieszkania i zamknęła drzwi, a ja patrzyłam na nią jak oniemiała.

– Dzień dobry – odezwałam się wreszcie.

– Dzień dobry – Uśmiechnęła się serdecznie i przeszła obok mnie.

– Przepraszam – Zatrzymałam ją. – Sąsiadko, co tam u pani w mieszkaniu za zapachy takie…? – zapytałam, starając się nie używać słowa „smród”, bo byłoby to trochę niegrzeczne.

– Jakie zapachy? – Zmarszczyła czoło. – Nic nie czuję.

– Jak otwierała pani drzwi, to poczułam… takie nieprzyjemne.

Kobieta machnęła ręką.

– Coś się pani wydaje. – odparła. – Nic dziś nie gotowałam, kotki śpią grzecznie, ja tam niczego nie czuję.

– Kotki? – Zaciekawiłam się.

– Tak – Kobieta od razu się rozpromieniła. – Wczoraj znalazłam dwa nowe, biedulki takie w piwnicy się schowały i wzięłam, bo przecież serce mam, nie mogą na tym zimnie poumierać. – Rozkręciła się.

– Mhm… dwa nowe?

– Tak, tak. Moje kotki wszystkie w zgodzie żyją. Śpimy razem, a grzeczne takie są, że ach! – Zachwycała się.

– A dużo ma pani tych kotków?

– O nie tak dużo, trzynaście.

– Trzynaście?? – Mało mi siatki z rąk nie wypadły.

– Tak, tak, ja zimą bardzo im pomagam. – wyjaśniła. – Latem sobie uciekną i poradzą, ale zimą no kto pomoże, jak nie człowiek?

– I one wszystkie w mieszkaniu?

Kolonia kotów i co z tego wynika

Kobieta skinęła głową, a potem powiedziała, że musi już iść, bo kotkom jedzenie trzeba kupić. Pożegnałam się z nią grzecznie, ale kiedy zniknęła na półpiętrze, to słabo mi się zrobiło. Trzynaście kotów w jednym małym mieszkaniu?! Pani Zaborowska miała ten sam metraż, co my, czyli ledwie czterdzieści pięć metrów kwadratowych. I trzynaście kotów, które tam przecież załatwiają wszystkie swoje sprawy. Aż jęknęłam. Kwestia brzydkiego zapachu, która tak mnie męczyła nagle stała się jasna.

Wpadłam do swojego mieszkania i opowiedziałam o wszystkim mężowi, licząc, że doradzi, co robić, ale on jak zwykle tylko wzruszył ramionami.

– Daj spokój – powiedział. – Nie śmierdzi tak bardzo, a jak to ruszysz to zaraz nam wrogów po sąsiadach narobisz. – dodał. – To miła, starsza pani, niech sobie ma te koty.

– Ale kochanie, ona ma ich kilkanaście – Zauważyłam. – I spod piwnic zgarnia nowe. Ten smród jest okropny, wiesz ile to zarazków? Srają, sikają… no przecież nie ma tam dla nich trzynastu kuwet!

Mąż westchnął.

– Jak się tak upierasz to dzwoń do spółdzielni i spytaj, co robić.

Nie musiał mi dwa razy powtarzać, zadzwoniłam natychmiast. Dowiedziałam się tylko tyle, że mogę złożyć skargę i jeśli inni sąsiedzi też złożą, to spółdzielnia rozpatrzy sprawę na zebraniu i wyślą do mieszkania sąsiadki kogoś, kto sprawdzi jaka jest sytuacja i zwróci kobiecie uwagę. Jednocześnie miły pan wyjaśnił, że nie ma zakazu trzymania zwierząt w domu, więc w zasadzie poza zwracaniem uwagi nic więcej nie może dla mnie zrobić. Moja sąsiadka musiałaby sama zdecydować o usunięciu kotów, albo musiałyby one zagrażać zdrowiu innych lokatorów, co przez same zapachy trudno jest ocenić. Ręce mi opadły.

Następnego dnia znów spotkałam panią Zaborowską na klatce. Tym razem niosła w ręku nowego kota.

Jak walczyć z uciążliwym zapachem kotów na klatce?

– Pani sąsiadko… – Zaczęłam delikatnie. – Czy pani wie, że z pani mieszkania dostają się na klatkę i do nas do góry te wszystkie kocie zapachy?

– Nie rozumiem? – zdziwiła się – Ja każdego kotka kąpię, jak jest nowy, one ładnie pachną.

– A gdzie się załatwiają? – spytałam.

– Mam dla nich dwie kuwetki, grzecznie tam chodzą.

Od razu to sobie wyobraziłam, dwie kuwety i kilkanaście kotów… akurat.

– Czy mogłabym tam wejść i je zobaczyć? Nie chciałabym być niemiła, ale ten zapach naprawdę nam przeszkadza.

– Pani chyba nie myśli, że ja im krzywdę robię? – Trochę się oburzyła. – Mają u mnie jak pączki w maśle. – dodała. – Proszę, proszę, niech pani sama zobaczy.

Otworzyła drzwi i jeszcze zanim weszłam do środka, otoczyła mnie chmura tego smrodu. Ewidentne odchody, coś okropnego. Wsunęłam się za nią do wnętrza i zamarłam. Koty były wszędzie, a kupy leżały już w przedpokoju.

– Widzi pani? – wskazałam palcem.

– Ja to od razu zbieram przecież – fuknęła lekko. – Wyszłam na zakupy, zdenerwowały się, więc czasem się zdarza.

Poszła do łazienki, zamknęła w niej nowego kota i wróciła z papierem toaletowym. W międzyczasie zarejestrowałam mokre plamy na dywanie w salonie. Mocz z pewnością przesiąknął aż do spodu. I kolejne odchody w rogu pokoju, tuż przy stole.

– Boże drogi – jęknęłam.

– A co pani taka wrażliwa? – Kobieta się zdenerwowała. – Ja dbam o nie, pani patrzy jakie zadbane!

Nie powiem, koty były zadbane, ale mieszkanie… i zapach… brak słów.

– Trzeba z tym coś zrobić – powiedziałam. – Tych kotów jest za dużo.

– A kto się nimi zajmie jak nie ja? Na śnieg mam wyrzucić? Co z pani za człowiek?

Patrzyła na mnie jak na potwora, a ja nawet nie wiedziałam, co powiedzieć. Rozumiałam ją, ale to nie mogło tak trwać. W powietrzu miliardy zarazków, bakterie, wirusy i ten smród. No nie mogłam na to pozwolić.

– Może w schronisku byłoby im lepiej? – zasugerowałam.

– Co? – Aż się zapowietrzyła. – W tej mordowni? Pani widziała w telewizji jak schroniska wyglądają?! Mowy nie ma!

Ani się obejrzałam, jak starsza pani wskazała mi drzwi i kazała opuścić jej mieszkanie. Rzuciła jeszcze kilka słów o tym, że młodzi nie mają dziś empatii, że jestem niewrażliwa na cierpienie zwierząt, okrutna i niczego nie rozumiem.

Do domu wróciłam podłamana. To, co zobaczyłam, było koszmarne i nie miałam pomysłu, co mogę zrobić. Pani Zaborowska naprawdę była miłą kobietą, ale co się z nią stało, że tak zwariowała na punkcie kotów? Przecież poprzedniej zimy niczego takiego nie było.

– Ja chyba kojarzę, że jej umarła jedyna córka – odezwał się mąż, kiedy mu o wszystkim opowiedziałam. – Tak, widziałem klepsydrę na drzewie, jakoś latem.

– O kurczę… poważnie?

– Tak – mruknął. – Może ona z samotności tak ma? Wiesz… szuka sobie zajęcia, została sama, chce się kimś zająć – wyliczał.

– Boże, to może być racja, ale co nam to daje?

Krzysztof milczał dłuższą chwilę i się zastanawiał.

– Zadzwoń do weterynarza – rzucił. – On prowadzi schronisko, może podpowie?

Nie miałam lepszego pomysłu, więc zadzwoniłam. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki cierpliwie wysłuchał całej opowieści, a później zapytał o adres naszej sąsiadki. Powiedział, że niczego nie obieca, ale przyjedzie jutro i zorientuje się, jaka jest sytuacja. Bardzo grzeczny, sympatyczny człowiek. Miałam nadzieję, że może jemu uda się coś wymyślić.

Kilka dni później, kiedy wydawało mi się, że weterynarz już zapomniał o obietnicy schodziłam po schodach i zauważyłam kilku mężczyzn i sąsiadkę. Nie wiem dlaczego, ale od razu się zdenerwowałam, jakbym była (bo w zasadzie przecież byłam) donosicielką.

– Dzień dobry – powiedziałam, widząc, że pani Zaborowska na mnie patrzy. – Wszystko w porządku? – spytałam.

– Tak, tak – odparła, a ja odetchnęłam z ulgą, bo wcale nie była zła. – Właśnie zabieramy kotki do Azylu.

– Azylu? – zaciekawiłam się.

Nowe schronisko dla kotów

– To nowe schronisko, które prowadzi pan Wiciak, weterynarz – wyjaśniła. – Tam teraz bardzo potrzebują pomocy, a słyszeli, że ja doskonale zajmuję się kotami. – dopowiedziała jakoś wyniośle.

– Bo to prawda – przyznałam. – Są bardzo zadbane.

– Tak, tak. Pan Wiciak zapytał, czy nie zechciałabym zostać wolontariuszką – powiedziała bardzo poważnie, nadając temu wyjątkowe znaczenie. – Ale nie mogłabym jednocześnie pomagać jemu i swoim kotkom, więc zabieram je tam i będę do nich codziennie przychodzić.

– O! – ucieszyłam się. – To doskonały pomysł.

– Tak – Kobieta spojrzała na mnie z wyższością. – A pani myślała, że ja się nie nadaję do opieki nad zwierzętami, widzi pani? Nie wstyd teraz?

Trochę mnie zatkało, ale zrozumiałam, jak rewelacyjnie ten weterynarz to wszystko rozegrał i uznałam, że nie będę się wykręcać.

– Oj, wstyd – przyznałam. – Nie doceniłam pani.

– Właśnie!

Uśmiechnęłam się w duchu i patrzyłam, jak mężczyźni wynoszą z jej mieszkania kolejne koty. Boże, taka byłam szczęśliwa, że mało tam nie zaczęłam podskakiwać.

– Będzie mieć pani dużo pracy – rzuciłam.

– Nie jestem taka stara, jak wyglądam – odparła pani Zaborowska. – Dam radę. W życiu trzeba być człowiekiem, a nie potworem.

– Ma pani rację… może w ramach naprawienia mojego błędu i ja mogłabym jakoś pomóc? – zapytałam.

Nagle z mieszkania wysunął się mężczyzna z przewieszoną na szyi plakietką weterynarza.

– Dzień dobry – Uśmiechnął się serdecznie i spojrzał na mnie. – Słyszałem, że chce pani pomóc?

– Yyy – zająknęłam się.

– Pani Zaborowska będzie u nas miała moc zajęcia, więc może pomogłaby pani posprzątać po kotach jej mieszkanie? – zasugerował. – Poszłoby szybciej i miałaby dla naszych podopiecznych więcej czasu.

– Z przyjemnością! – wypaliłam od razu, a mężczyzna objął ramieniem lekko zdziwioną sąsiadkę.

– Niech pomoże – zwrócił się do niej ciepło. – Rąk do pracy nigdy za wiele, prawda?

– Tak, tak – Pani Zaborowska skinęła głową. – Zwłaszcza, że ta moja sąsiadka to mało robotna, a zapachy zaraz jej przeszkadzają.

– Tym bardziej! – Weterynarz mrugnął do mnie okiem. – To może pani zacznie, a my zawieziemy koty do Azylu i wracamy za godzinę, dobrze?

– Tylko niech pani niczego nie ukradnie – Sąsiadka zmierzyła mnie wzrokiem. – Wiem, co mam i sprawdzę!

– Oczywiście. Będę się pilnować. – odparłam.

Kiedy zniknęli na półpiętrze, popędziłam na górę. Wpadłam do mieszkania, ściągnęłam męża z kanapy, a później zabraliśmy z domu wszystko, co się dało od wybielaczy, odkurzacza do prania dywanów, spryskiwaczy, ścierek, aż po mopa i pobiegliśmy na dół. Krzysztof nawet nie protestował i zabraliśmy się ostro do pracy. Mimo przejmującego zapachu, sprzątałam z autentyczną radością. Sprawa została tak pięknie załatwiona, że lepiej być nie mogło.

Sąsiadka nie czuła się skrzywdzona, będzie miała nowe zajęcie i na pewno świetnie się w nim sprawdzi, a ja wreszcie zacznę normalnie oddychać. Dawno nie byłam taka zadowolona! Mało tego, w najbliższy weekend zaprosiłam panią Zaborowską na kawę i ciasto. Postanowiłam, że skoro została sama, to korona mi z głowy nie spadnie, jeśli raz w tygodniu dotrzymam jej wraz z mężem towarzystwa. To naprawdę miła kobieta, a samotność to okrutne uczucie, na które jako sąsiedzi przecież powinniśmy choć trochę reagować. Wystarczy tylko dostrzec drugiego człowieka.

Opowiadanie nadesłane przez czytelniczkę

(Visited 16 times, 1 visits today)